Maciej Frąckiewicz - laureat Paszportu Polityki, zwycięzca jednego z najbardziej prestiżowych konkursów akordeonowych „Arrasate Hiria”, białostoczanin znany na całym świecie wystąpił w piątkowy wieczór w Sali koncertowej przy ul. Podleśnej 2.
Chwilę przed koncertem zgodził się opowiedzieć o sowich pasjach, marzeniach, planach na najbliższą przyszłość oraz o tym, ile Białegostoku zostało w nim do dziś.
Dorota Sawicka: Maciej Frąckiewicz. Wiek?
Maciej Frąckiewicz: 25 lat
D.S.: Zawód?
M. F.: Muzyk.
D.S.: Pasja?
M. F.: Kulinaria
D.S.: Byłam przekonana, że usłyszę muzyka.
M. F.: Muzyka stała się już powoli moim życiem, a oprócz trzeba też mieć jakieś pasje w tym życiu. Kulinaria są największą moją pasją, oprócz oczywiście muzyki, która jest na co dzień i jest nierozerwalnie związana z moim życiem.
D.S.: Czyli, kiedy gotujesz słuchasz muzyki?
M. F.: Nie, gotuję w momencie, gdy kończę pracować z muzyką. Wtedy relaksuję się przy gotowaniu bez muzyki.
D.S.: Muzyka stresuje?
M. F.: Sama w sobie nie, ale już świadomość, że trzeba ją przekazać jak najlepiej się potrafi, może stresować.
D.S.: Co znaczy przekazać muzykę?
M. F.: Przekazać emocje, które chce się współdzielić ze słuchaczem, chce się alby słuchacz współdzielił je z wykonawcą. Przekazać swoje intencje, nad którymi pracuje się w domu. No i oczywiście trzeba przekazać intencje kompozytora, na ile jest to możliwe, bo jednak w tych nutach dość dużo jest zapisane.
D.S.: Właśnie, a jak odkryć to, co w tych nutach jest zapisane?
M. F.: Staram się zwracać uwagę na wszelkie detale, które kompozytor umieścił, ale nie są one dla mnie ostateczną wyrocznią, są raczej ścieżką, drogą po której powinienem podążać.
D.S.: Właśnie, najtrudniejsze jest odnalezienie tej drogi. Bo rozumiem, że kwestia techniczna, to jest raz, ale poza kwestią techniczną, która w pewnym momencie staje się sprawą drugoplanową, jest jeszcze to, co jest w tej muzyce najważniejsze, czyli emocje.
M. F.: Myślę, że emocje są zawsze najważniejsze. Koncert jest pewnego rodzaju spektaklem, który ma wywołać emocje u słuchaczy. Może to być radość, łzy wzruszenie czy coś na kształt jakiejś traumy, w zależności od muzyki.
D.S.: Grasz na ekskluzywnym instrumencie.
M. F.: No tak się składa, że miałem możliwość kupić taki instrument, jest to pierwszy taki instrument w Polsce, trzydziesty drugi na świecie. To pigini nova, chyba najlepszy instrument, na jakim kiedykolwiek grałem.
D.S.: Najlepszy bo...?
M. F.: Bo nie sprawia trudności. Potocznie mówiąc – słucha się mnie. Instrument ma bardzo dobrą reakcję, jest dokładny jeśli chodzi o artykulację, to co chcę zrobić jest o wiele prostsze niż na innych instrumentach. To instrument nowy, nie jest super rozegrany. Brzmienie będzie jeszcze bardziej szlachetne, większe itd. Natomiast już w tej chwili mogę powiedzieć, że jest to świetny instrument.
D.S.: To z akordeonem jest tak, jak z dobrym winem? Nabiera szlachetności brzmienia w miarę upływu czasu?
M. F.: Tak się składa, że jest budowany z drewna, a drewno musi zacząć troszeczkę rezonować. Drewno pracuje. Gdy zaczynamy grać na instrumencie – drewno jest świeże, musi poukładać się, musi nabrać tych wszystkich drgań. Dopiero po pewnym czasie brzmi szlachetnie. Inną sprawą jest to, że instrument brzmi lepiej, ale też szybo zużywa się. Ma mnóstwo części mechanicznych, sprężynek aluminiowych, prowadnic. Wszystko działa w obie strony.
D.S.: A dlaczego akordeon? Kiedy otrzymywałeś paszport polityki za 2012 rok, to wygłoszono wtedy formułkę: „Za bardzo dojrzałe i wyraziste interpretacje muzyki współczesnej i nie tylko, za odwagę, ryzyko i konsekwencję w budowaniu repertuaru na nietuzinkowy zestaw instrumentów.
M. F.: Jeśli chodzi o wybór akordeonu, to akurat wydarzyło się dość przypadkowo. W szkole muzycznej na egzaminach komisja sama zadecydowała, na jaki instrument mnie przyjmie. Natomiast, jeśli chodzi o tę wspomnianą formułkę – tak się składa, że faktycznie dość dużą część mojej działalności zajmuje muzyka nowa, współczesna, dość ścisła współpraca z kompozytorami.
D.S.: Chociażby Krzysztof Penderecki.
M. F.: Chociażby ostatnio z prof. Pendereckim. Teraz jest też nowy pomysł, na nowy utwór. Na razie nie będę zdradzał szczegółów, ale w sobotę spotkaliśmy się z panem profesorem i powstała pewna nowa idea. Tym razem na akordeon z wiolonczelą.
D.S.: Masz za sobą kursy mistrzowskie.
M. F.: W Niemczech jest bardzo duża i prestiżowa impreza Ottweiler, gdzie przyjeżdżają faktycznie najwięksi profesorowie. Uczestnicy nie są przypadkowi - trzeba dostać się na te kursy. Również w Wiedniu i w Salzburgu w Mozarteum byłem na bardzo fajnych kursach. To najbardziej poważne kursy, w jakich brałem udział.
D.S.: A czego poszukujesz na takich kursach?
M. F.: Nowych możliwości wyrazu. Uważam, że nie powinniśmy ograniczać się do jednego pedagoga, choćby nie wiem jak był świetny, a szukać kontaktu z różnymi. Od każdego można zawsze coś wyłapać. Niekoniecznie trzeba brać wszystko. Stąd też moje studia zagraniczne. Nie oznacza to, że w Polsce nie umie się uczyć, czy mało się wie. Wręcz przeciwnie, w Polsce bardzo dużo dowiedziałem się i bardzo cenię swoich pedagogów, cały czas mam z nimi kontakt. Ale myślę, że istotne jest spojrzenie z innej strony. Właśnie w Hiszpanii nauczyłem się zupełnie innych rzeczy. W Niemczech jeszcze innych. I wcale nie zamierzam kończyć edukacji. Myślę, że może uda mi się kiedyś pojechać gdzieś na studia podyplomowe, chociaż na rok.
D.S.: Czyli to nie koniec? Lista jest bardzo długa.
M. F.: Człowiek całe życie uczy się i jeśli jest możliwość poszerzenia swoich umiejętności… Szczególnie, że instrument mamy na tyle młody i jego możliwości są cały czas nieodkryte. My, wykonawcy ciągle je odkrywamy. Chociażby granie polifonii. 20 lat temu granie Bacha było zupełnie inne niż teraz. W ogóle nie mówiło się o niuansach artykulacyjnych, tylko grało się imitując organy albo klawesyn, nie wiadomo po co i dlaczego.Teraz każdy głos stara się pokazywać inną artykulację. Robi się „sztuczki”, jeden głos robi „crescendo”, drugi „crescendo”, w zasadzie na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe. Cały czas odkrywamy nowe możliwości tego instrumentu.
D.S.: Ile w Tobie zostało z Białegostoku? Tutaj rozpoczynałeś swoją edukację artystyczną.
M. F.: Ukształtowało mnie bardzo to miasto. Zawsze ogromnym wyzwaniem, i przyjemnością, i jednym z dziecięcych marzeń do spełnienia jest występ z tą orkiestrą. Bo na nich wychowałem się. Jako mały chłopiec chodziłem na ich koncerty i co piątek słuchałem tej orkiestry, a teraz sam mogę z nimi wystąpić. I to jest dla mnieogromny splendor.
D.S.: Trema trochę? Inaczej jest, gdy wychodzisz i siadasz pomiędzy tymi ludźmi, których obserwowałeś kilka lat temu z perspektywy melomana.
M. F.:Trema niekoniecznie. Na pewno „na swoich śmieciach” nie gra się komfortowo. Jest adrenalina, że gra się u siebie, jednak chce się pokazać od jak najlepszej strony, ponieważ wszyscy mnie tutaj znają. Ciężko powiedzieć, że chcę coś udowodnić, bo nic nie muszę udowadniać, jednak chcę się pokazać z jak najlepszej strony.
D.S.: W Białymstoku poszedłeś do Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia. 7 lat miałeś. I pracowałeś pod kierunkiem mgr Bożeny Młyńczyk-Skrzos. Co zostało w Tobie z tamtych chwil?
M. F.:To były początki. Początki są zawsze najtrudniejsze.Trzeba umieć zaszczepić w młodym człowieku miłość do muzyki i instrumentu i tę chęć, że naprawdę warto spróbować czegoś więcej niż tylko zajęć w szkole. A może nawet warto poświęcić temu życie, warto właśnie w ten sposób żyć. Pierwszy nauczyciel ma duże znaczenie. W II stopniu uczyłem się u pana Jerzego Kozłowskiego. Nie będzie to przesadą, jeśli powiem że, nauczył mnie najwięcej. Oczywiście, tak jak mówię były inne kursy i inni profesorowie, ale jeżeli się w tym etapie nie posiądzie różnych umiejętności technicznych czy muzykalności, to później bardzo trudno będzie dogonić rówieśników. Mogę powiedzieć, że naprawdę miałem świetną bazę, aby móc na tym zbudować artystyczną jakość.
D.S.: A co znaczy być z Białegostoku?
M. F.: Nie wiem czy w tej chwili, gdy świat tak się zglobalizował to coś znaczy, w tym sensie, że ma się określone, specyficzne cechy. Dużo podróżuję i czuję się – może to zabrzmi nieskromnie – obywatelem świata.
D.S.: Twoje marzenie artystyczne?
M. F.:Chciałbym występować z najlepszymi orkiestrami świata i najlepszymi dyrygentami. To akurat z uwagi na mój instrument nie jest proste. Żeby móc wystąpić bez kompleksów z berlińczykami, to przychodzi mi do głowy tylko Sofia Gubaidulina. Zobaczymy może prof. Penderecki kiedyś zlituje się i coś zechce napisać. Na razie ma już plany na wiele lat do przodu i jest na tyle zajęty, że raczej mogę sobie o tym pomarzyć. To też jedno z moich marzeń – żeby jakiś kompozytor, taki naprawdę ze znanym nazwiskiem, zechciał napisać mi koncert.
D.S.: Dziękuję Ci bardzo.
Fotorelacja z koncertu w wykonianu Michała Hellera/ OiFP:
31.01.2014 Opera i Filharmonia Podlaska zainaugurowała cykl „Jesteśmy stąd”.